Uratowanie jednego życia, jak w tym przypadku, daje podwójną satysfakcję, bo jest ukoronowaniem ogromnego nakładu wszystkich możliwości ludzkich, technicznych i logistycznych, ciężkiej fizycznej pracy ludzi i sprzętu przy jak najmniejszym stopniu zagrożenia życia ratowników. Ale dosłownie „czarnym dniem" dla ratowników stacji Zermatt był dzień w którym wydarzyły się aż 3 wypadki dla 7 osób śmiertelne.
Do dziś dnia jest wielu alpinistów nieodnalezionych. Niewyjaśniona jest historia zaginięcia pewnego Polaka, po którym pozostał namiot na kampingu. Wszystkie jego rzeczy oraz rachunki z supermarketu znalazła policja. On sam zniknął bez śladu. W trakcie naszej rozmowy zadzwonił telefon 144 to numer ratowniczy w tym regionie, Bruno Jelk odbiera również przy mnie meldunek REGA z numeru 1414. Przedwczoraj hotel w Zermatt zgłosił zaginięcie jednego z gości, który wyszedł rano w ubraniu narciarskim i nie wrócił do następnego południa. Rozesłano wiadomość do wszystkich stacji kolejek i patroli tras. Nie wiadomo było gdzie go szukać.
- Uff. Teraz okazało się, że wrócił z Bazylei, gdzie odwiedzał kolegę – Bruno Jelk mówi z ulgą i kontynuuje swoją opowieść. - Jedna z najdłuższych i najdramatyczniejszych akcji ratowniczych miała miejsce w końcu stycznia 2004 roku. Od kilku dni zapowiadano falę syberyjskich mrozów i wichurę. Już od rana pogoda się załamała tak, że stopniowo wyłączano kolejki wagonikowe. Około północy otrzymałem wiadomość z centrali 144, że na wysokości 3400 m n.p.m. na Matterhornie trzech polskich alpinistów znajduje się w poważnych kłopotach. Wichura, mróz minus 20°C nie wróżyły nic dobrego. Komunikacja telefoniczna z alpinistami odbywała się za pośrednictwem Polaka w Niemczech.
- Prowadząc akcję stosuję zasadę, że na jednego alpinistę potrzebny jest zespół trzech ratowników, co daje 9 ratowników, następnie zespół dwóch, którzy pomagają przy transporcie rannych, oraz jeden ratownik wraz z pilotem oczekujący na możliwość startu helikoptera. Trzeba było podjąć akcje naziemną, czyli dojść piechotą do wzywających o ratunek. Najpierw dowieziono nas do schroniska Hörnli ratrakiem i pojazdami śnieżnymi z całym sprzętem, co w tych warunkach pogodowych było czasochłonne i trudne.
- Dwie trójki ratowników kilka razy wychodziły ze schroniska na szlak i po kilku godzinach zawracały. Wspinaczka do domniemanego miejsca pobytu alpinistów była niemożliwa. Malały szanse, że alpiniści polscy przeżyją trzecią noc w prawie 30° mrozie. Ponownie wyszły zespoły trójkowe ratowników, które jednak zmuszone były do wycofania się. Przez owego Polaka z Niemiec mieliśmy na bieżąco informację o sytuacji alpinistów. W końcu trzeciej nocy do schroniska doleciał helikopter ok 1 godz, udało się oświetlić ścianę jego reflektorami i dojść do alpinistów. Ewakuowaliśmy trzech Polaków i o świcie odtransportowaliśmy do szpitala.
- Dramatyzm tej akcji polegał na tym, że 3 lekkomyślnych alpinistów, pomimo ostrzeżeń, narażało swoją nierozważną wspinaczką, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, życie aż 9 ratowników. Każdy alpinista idzie w góry na własną odpowiedzialność i z własnej woli, ale czasem gdy nie może zejść z jakiegoś powodu, to przerzuca odpowiedzialność za swoje życie na ratownika. Ratownik, też alpinista, musi sam ocenić swoje możliwości, warunki i sytuację, na ile podoła zadaniu, oraz do jakiego stopnia zagrożenia własnego życia jest gotów iść z ratunkiem.
- Kilka lat temu, zimą wpadł turysta angielski do strumienia przepływającego przez Zermatt. Mróz był siarczysty, jego kolega spontanicznie, w odruchu skoczył mu na pomóc. Inni wezwali ratowników. Lodowata woda i wartki prąd uniosły ich obu błyskawicznie. Nie zdołaliśmy ich umiejscowić. Jednego nie odnaleziono nigdy. Niedawno filmowaliśmy specjalnie odtworzoną dla serialu RTL, spektakularną helikopterową akcję z przed dwóch lat, gdy z powietrza wyciągnęliśmy z rzeki mężczyznę i reanimowaliśmy akcję serca - dodaje na zakończenie Bruno Jelk.
W książce poświęconej ratownictwu „Alarm na Matterhornie" Bruno Jelk opowiada pamiętne akcje ratownicze, tragiczne, śmieszne i dziwne, w których szczęście i przypadek decydowały o uratowaniu alpinisty. Wszystkie te przykłady dowodzą, że ratowanie życia z powietrza i z ziemi nie byłoby możliwe bez udziału zgranej, świetnie wyszkolonej i dobrze wyposażonej w sprzęt ekipy ratowniczej.
- Wygląda na to, że Pan jest w pracy 7 dni w tygodniu przez cała dobę? - pytam Bruno Jelk.
- Tak, dokładnie, tak jest, ale niesienie pomocy w górach jest celem mojego życia. Góry to moje życie. Na urlop także jeżdżę w góry.
- Dziękuję serdecznie Panu za rozmowę.
Materiał przygotowała:
Barbara Romer Kukulska
Źródło materiału i zdjęcia:
http://www.wgorach.com