Nowoczesny sprzęt alpinistyczny ułatwił wspinaczkę, telefony komórkowe wzywanie pomocy. Liczba wypadków i interwencji ratowniczych zdecydowanie wzrosła, jednocześnie ogromnie wzrosła liczba osób uratowanych. - Naszym zadaniem jest zapewnić bezpieczeństwo turystom, aby cało i zdrowo wrócili do domu, aby nie obawiali się powrócić w góry -
opowiada Bruno Jelk. - Dwa lata temu z grani Hörnli prowadzącej na szczyt Matterhornu, wezwała nas 4 osobowa grupa Koreańczyków. Musieliśmy ich ewakuować z powietrza.
- Na migi i przez głośnik tłumaczyłem im, że musza zdjąć buty i raki gdyż nie mogę ich wciągnąć do helikoptera z rakami. Jakież było moje zdziwienie gdy rok później, wezwany na ratunek zobaczyłem Koreańczyków czekających w adidaskach. Buty i raki mieli już w plecakach, machali do nas wykupioną polisą ubezpieczeniową za 30 franków. To byli ci sami alpiniści koreańscy co rok temu. Zapowiedzieli, że tu wrócą, spróbują trzeci raz. Często alpiniści zapominają, że zawrócić w górach, zrezygnować z drogi, wezwać pomoc, to żaden wstyd, ani ujma dla honoru. Lepiej wcześniej się wycofać, niż później narażać życie kolegów oraz ratowników.
- Porozumienie się z alpinistami bardzo często utrudnia bariera językowa. Trzeba by znać kilkanaście, albo i więcej języków, niestety nie wystarczają 4 języki obce, którymi się komunikują ratownicy. (Nie licząc szwajcarskiego dialektu, który zrozumiały jest tylko dla miejscowych).
- Jesteśmy również wyszkoleni do akcji ewakuowania i ratowania w razie wypadków kolejek linowych. W okolicy prawie na każdej górze są wyciągi linowe. Musimy być przygotowani na wszystkie możliwe wypadki i katastrofy. Mamy także własnej konstrukcji sprzęt, bo potrzeba jest matką wynalazków.
Bruno Jelk pokazuje plik zdjęć swojego „dziecka". Jest to urządzenie, które ma już swoją sławę w świecie. To aluminiowy trójnóg z wiertarki elektrycznej na baterię akumulatorową, który umożliwia szybko i bez wielkiego nakładu siły mięśni wyciągnąć człowieka z szczeliny lodowca, pokazuje „czółno" (podobne do akii) przeznaczone do transportu rannych alpinistów, oraz dźwig – wysięgnik, ułatwiający akcję ewakuowania ze ściany oraz jeszcze kilka innych urządzeń. Tego roku warunki zimowe są trudniejsze, opady śniegu rzadkie, aczkolwiek obfite, jednak nie przykryły szczelin lodowców odpowiednio solidną warstwą, dlatego wypadki wpadnięcia w „dziury" w lodowcu są coraz częściej.
- Kilka lat temu - opowiada Bruno Jelk - w słoneczny, bezchmurny dzień 30 maja otrzymaliśmy o godz. 13- tej telefon z schroniska Domhütte. Niecałe 400 metrów od szczytu na wysokości, mniej więcej 4100 m n.p.m., jeden z siedmiu alpinistów włoskiego klubu alpejskiego wpadł do szczeliny lodowca. Grupa nagle zauważyła brak kolegi. Po śladach zawrócili i znaleźli go jakieś kilkadziesiąt metrów niżej w wąskiej szczelinie, nie mogli mu pomóc gdyż zablokował się jej zwężeniu. Jeden z kolegów zjechał 20 metrów w dół, aby chociaż móc rozmawiać z Piero, który tkwił uwięziony w lodzie, nie mogąc się poruszyć. Natychmiast wystartowaliśmy wraz z 3 ratownikami helikopterem, oraz potrzebnym sprzętem. Do miejsca wypadku trzeba jednak było dojść jakieś 100 metrów ponieważ helikopter nie mógł bliżej wylądować.
- Transportowaliśmy na plecach sprzęt gdy nagle pod moim nogami otworzyła się niewielka szczelina, na krawędzi której instynktownie się zaczepiłem. Natychmiast koledzy uwolnili mnie za pomocą Trójnogu, dotarliśmy do miejsca wypadku oraz przystąpiliśmy do ustawiania i mocowania tego urządzenia. Niestety, aż 42 metry poniżej zaklinowany wąskiej szczelinie Piero nie mógł się sam doczepić do spuszczonej liny, a taka głębokość przekraczała nasze możliwości zjazdu do niego. Szczelina zwężała się do zaledwie 18 cm i trzymała Włocha mocno w uścisku. Wezwaliśmy na pomoc drugą ekipę ratowników ze sprzętem mechanicznym jak młoty pneumatyczne, wiertarki, kilofy, dłuta i z całym koniecznym zapleczem technicznym.
O godzinie czternastej zaczęliśmy rąbać lodowiec. Kilka metrów dalej trzeba było wykopać ukośnie kanał, następnie poziomo, by dotrzeć do odpowiedniej wysokości szczeliny. Traciliśmy mnóstwo czasu na odprowadzenie urąbanego lodu. To był wyścig, twarda walka z czasem, lodem i naszymi fizycznymi możliwościami, przecież zaklinowany Piero znajdował się prawie jak w zamrażarce! Pracowaliśmy na zmianę dając z siebie wszystkie siły. Trzeci i czwarty helikopter dowiozły kanistry z benzyną oraz do pomocy 6 przewodników – ratowników i dodatkowy sprzęt. Po 4 godzinach zaczęliśmy wątpić, ponieważ Piero słabł w oczach z powodu silnie obniżonej temperatury ciała. reszcie po 5 godzinach morderczej pracy wydobyliśmy go na powierzchnię. Nie można było wyczuć jego pulsu. Rozpoczęto lekarską reanimację jeszcze na miejscu. Temperatura ciała włoskiego alpinisty spadła poniżej 18 stopni C. Właściwie to oznaka umierania.
- Opakowaliśmy go w pneumatyczny górski termowór i odstawiliśmy do regionalnego szpitala w asyście lekarza, który zastosował reanimacyjne przyrządy ustawione w helikopterze. Wraz z 9 ratownikami i pilotem dopiero o 22 giej zakończyliśmy całą akcję. Trzeba było sprowadzić cały sprzęt znów do bazy. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że życiu Piero nie zagraża już niebezpieczeństwo i że jest już w berneńskiej klinice. Po jakimś czasie Piero odwiedził nas z narzeczoną, pielęgniarką, którą poznał podczas leczenia w klinice. Cała ekipa ratownicza otrzymała zaproszenie na ich wesele.