Ci z Państwa, którzy pamiętają słynną zimę stulecia 1978/79, kiedy to w Sylwestra spadło tyle śniegu, że w ciągu kliku dni sparaliżowany został cały kraj, wiedzą jak wygląda kataklizm i jak to jest, kiedy nie działa centralne ogrzewanie, woda zamarza w rurach a niskie ciśnienie gazu powoduje, że na zagotowanie czajnika wody potrzeba kilku godzin.
Ja miałem okazję to przeżyć mając, wówczas rocznego, synka i żonę w ciąży.
Takie doświadczenia pozostają w pamięci na całe życie.
Od tamtej pory ani razu nie zdarzyła się podobna katastrofa i uznałem, że po trzydziestu kilku latach relatywnie łagodnych zim, należy wzmóc czujność, żeby nie dać się zaskoczyć.
Pod koniec ubiegłego roku postanowiłem więc, że solidnie przygotuję się do zimy. Kupiłem 3 m
3 drewna do kominka, zleciłem sprawdzenie pokrycia domu i założenie na dachu kilku zapór przeciwśnieżnych, zrobiłem zapasy nie psującej się żywności, wymieniłem wyjątkowo wcześnie opony na zimowe, a do spryskiwacza samochodowego wlałem płyn wytrzymujący -27° C, jako że zapowiadano siarczyste mrozy. Zrobiłem też gruntowny przegląd odśnieżarki, ponieważ śnieg miał sypać bez umiaru.
Teraz mamy drugą połowę stycznia i co?
W kominku paliłem tylko dwa razy i to wyłącznie dla osuszenia domu, ponieważ solidnie padało, a wysoka temperatura zewnętrzna uniemożliwiała zadziałanie automatyki i włączanie się domowego CO. Płyn w spryskiwaczu wymieniałem już kilkakrotnie (zawsze na ten wytrzymujący -27° C), bo a nuż przyjdą mrozy, a odśnieżarkę ustawiłem tuż przy wyjściu z garażu, aby stale była pod ręką.
Czy w takim razie żałuję podjętych kroków związanych z bezpieczeństwem moim i mojej rodziny?
Czy powinienem psioczyć, że wydałem pieniądze... na drewno, na dekarza... na inne rzeczy, które miały mi zapewnić komfortową egzystencję w razie ciężkiej zimy?
Oczywiście, że nie.
Pisząc te słowa po prostu czuję się bezpiecznie, bo wiem, że w razie czego zawsze wyjadę swoim samochodem do lekarza czy po zakupy, w domu będzie ciepło, nawet jeżeli odetną dostawy gazu, a na soi, ryżu, makaronach, puszkach i domowych przetworach przeżyjemy najgorsze.
Rzecz jasna nie można się zabezpieczyć od wszystkiego, ale od części nieszczęść można.
Po co o tym piszę?
Wielokrotnie odwiedzam Klientów, którzy mają założone polisy życiowe kilkanaście lat temu i podczas spotkania ze mną pada ze strony Klienta pytanie: i po co nam to było, przecież nic się nie stał? Żyjemy, pracujemy, zdrowie dopisuje, straciliśmy tylko kilka tysięcy złotych. Jednym słowem u tych klientów zimy stulecia nie było.
A może zapytać tych, u których jednak była? Czy poradzili by sobie bez pieniędzy z polis życiowych?